Anime weszło w mainstream, czy tego chcesz czy nie

Dzisiaj dosyć niecodzienny temat, bo pochylę się nad japońską wariacją animacji, czyli anime, bo ta na pierwszy rzut oka może mieć niewiele wspólnego z kinem, a jest zdecydowanie inaczej. Do niedawna miałem sporą przerwę od tego typu rozrywki, ale mnogość udanych tytułów w tym klimacie sprawia, że nie można siedzieć cicho. Bez pardonu mogę stwierdzić, że współczesne anime bije na głowę większość kreskówek dla dorosłych i tak wliczając w to nawet te flagowe.

Autopsja

Japońskie animacje nie są zero-jedynkowe, jeśli chodzi o widownię. Często gatunki filmowe mają to do siebie, że albo się je uwielbia, albo nienawidzi. W tym przypadku jest inaczej, a sam jestem na to dowodem. Co prawda wpisuje się w definicję nerda, ale nie jestem zapalonym fanem tego typu animacji, to jednak nie wyklucza kilku tytułów, które mam za sobą i tych, które zamierzam obejrzeć.  Zacznijmy od tego, że wywodzę się z czasów, kiedy każdy rówieśnik miał na telefonie albo Dragon Ball Rap i no właśnie Naruto rap. Tak wieje ostrym cringem, ale w ten sposób próbuję nakreślić pewien obraz. W tym czasie dominowały trzy japońskie filary, czyli Dragon Ball, Naruto i One Piece. Ja należałem do pierwszego obozu i dalej mam sentyment do tej sagi. Dziś japońskie twory goszczą na moim ekranie mocno sporadycznie.

Leonardo Di Caprio też ogląda anime

Przejdźmy teraz do jednego z najpowszechniejszych problemów przeciętnego odbiorcy tego typu treści. Fani animowanych historii borykają się z silną stereotypizacją.  Częściej jest to problem ignorancji i braku otwartości na inną kulturę. Umysł ludzki działa w prosty sposób, jeśli czegoś nie rozumiemy, to znaczy, że jest głupie. Niestety taka generalizacja jest obecna nie tylko w przypadku kinematograficznego gustu. Warto mieć na uwadze, że istnieją ekstremalnie głupie animacje, które wpływają na ocenę całego gatunku. Nie popadajmy ze skrajności w skrajność, bo większość z nich przedstawia zawartość na przyzwoitym poziomie, wliczając w to intertekstualność. Na potrzeby tego wpisu wygooglowałem kilka znanych nazwisk, które też sięgają po te treści i wydaje mi się, że niektórych się nie spodziewaliście, a o to kilka z nich: Leonardo Di Caprio, Keanu Reeves, Samuel L. Jackson, rozchwytywany Michael B. Jordan, Zac Efron, Elon Musk, Quentin Tarantino, Tobey Maguire, Terry Crews, Megan Fox, Christian Bale, Ariana Grande i filmowy Harry Potter, czyli Daniel Radcliffe. Czy to przypadek, że większość to aktorzy?

Czas trwania klipu: 00:00:06

Projapoński Netflix

Mówcie sobie, co chcecie, ale Netflix przyczynił się do zwiększenia populacji osób zainteresowanych anime i to nie tylko za sprawą głośnej premiery serialowej adaptacji kolosa, jakim jest One Piece. Zatrzymajmy się przy niej na chwilę. Są dwa grzechy, jeśli chodzi o anime. Pierwszy z nich to filmowe adaptacje, a drugim lektor/dubbing. Wszystkie filmowe produkcje oparte na japońskiej animacji, które widziałem to totalne klapy Dragon Ball: Evolution nie ma więcej niż 20% na Rotten Tomatoes, a Death Note z 2017 wyprzedza smocze kule jedynie o 4%, jeśli chodzi o ocenę publiczności. Problemem jest przełożenie animacji na grę aktorów, a to, co wygląda na papierze, niekoniecznie będzie dobrze wyglądało na ekranie. Jak wychodzi na tym netflixowe One Piece? No właśnie. Słomiany kapelusz wychodzi z tego obronną ręką. Serial trafia zarówno do wyjadaczy japońskiej animacji, jak i casualowych serialowiczów. Lubię powoływać się na Rotten Tomatoes, a tam Luffy dostaje ocenę 95% od publiczności, co jest niemalże najlepszym wynikiem. O ile do oryginału podchodziłem kilkukrotnie ze względu na kreskę i osobliwy sposób kreowania postaci to z mizernym skutkiem. Serial zdecydowanie obejrzę, bo w porównaniu do oryginału ten ma skromne 8 odcinków, a pierwowzór koło tysiąca. Nie ujmując nikomu, to wydaje mi się, że to trochę przesada.

Potwór, który wskrzesił moje zamiłowanie do japońskich animacji

Jakkolwiek głupio to zabrzmi, to zacząłem wracać do anime trochę przez siłownianą kulturę. Mnóstwo contentcreatorów opartych na kontencie z siłowni absorbuje postacie z japońskich animacji. Szale jednak przeważył Jujutsu Kaisen. Ambitny główny bohater chyba wystarczył, jeśli nie to nie wiem, co to było. Na pewno na plus kreska, która wpisuje się w nowy kanon. Anime spodobało mi się na tyle, że udało mi się zobaczyć jego prequel na kinowym ekranie w 2022, bo wtedy miała miejsce premiera Jujutsu Kaisen 0: The Movie w Polsce. Ten z kolei ma 98% na Rotten Tomatoes.

Trójka na celowniku

O Jujutsu mogę powiedzieć wiele dobrego, ale pozostają też produkcje, którym nie mogę być dłużny.  Na moim celowniku pozostaje trójka, która wzbudziła moje zainteresowanie, a chodzi mi o JoJo’s Bizzare Adventure, Baki oraz Tokyo Revengers.

JoJo’s Bizzare Adventure przedstawia historię brytyjskiej rodziny, która zmaga się z piekielnie wytrwałym wampirem Dio Brando. Oprócz tego ekipa Jotaro miewa inne różne przygody, ale przyświeca im jeden cel.

Baki to historia młodzieńca żyjącego w cieniu swojego ojca. Chłopak postawił sobie cel, którym jest przewyższenie rodzica umiejętnościami, ale nie jest to takie łatwe, jak zakładał.

Tokyo Revengers to złożona historia chłopaka, który chce uratować swoją ukochaną. Nie wiem skąd tam umiejętność cofania się w czasie, ale przymknę na to oko. Żeby misja się powiodła, dołącza do tokijskiego gangu.

Podsumowanie

Dlaczego tak chętnie wróciłem do anime? Chyba dlatego, że jest to idealna alternatywa kina akcji, którego nie cierpię. A dlaczego pokusiłem się na wpis? Łatkę nerda gdzieś tam miałem i prawdopodobnie to się spotęguje, ale jak to powiedział jeden Lord? Jest to poświęcenie, na które jestem gotów. Japońskie animacje zaczynają pojawiać się na szerszą skalę, zarówno w kinach, jak i platformach streamingowych, co czyni je częścią światowej kinematografii, czy tego chcesz, czy nie. Nie pozostaje nam nic innego, jak przywitać ją otwartymi ramionami.