Ostatnio wzięło mnie na coś romantycznego i nie pytajcie czemu, bo sam nie wiem. Chyba algorytm próbuje mi coś wmówić albo to pozostałości po walentynkach. A może obudziły się we mnie resztki człowieczeństwa? Oh no, anyway. Kiedyś natrafiłem na dosyć ciekawe badania dotyczące spoilerów. Dokument nosił tytuł Story Spoilers Don’t Spoil Stories. Niejaki Jonathan D. Leavitt oraz Nicholas Christen Feldman doszli do zaskakujących konkluzji. Panowie uskutecznili badanie, w którym uczestnicy czytali różne opowiadania. Pewnej części zdradzono zakończenie, a innym nie. Wyniki pokazały, że ci, którzy znali zwieńczenie historii, często bardziej cieszyli się lekturą. Wyjaśnieniem może być to, że kiedy wiemy, jak coś się skończy, bardziej doceniamy sposób, w jaki historia jest opowiadana — zwracamy uwagę na szczegóły, strukturę i emocje, zamiast skupiać się tylko na tym, co się wydarzy. Podobny mechanizm zauważyłem w filmie, który od jakiegoś czasu nękał mnie memami, dopóki go nie obejrzałem i teraz rozumiem jego fenomen (chyba). Dokładniej mowa o 500 dniach miłości.
Nie tego się spodziewałem
Skoro macie świadomość, jak wygląda mem, to pokrótce rzućmy na niego okiem. W pierwszym momencie jeszcze przed zapoznaniem się z fabułą filmu miałem wrażenie, że jest on o czymś innym. Od głównego bohatera bije nonszalancja i obojętność wobec rozmówczyni. Mogłoby się wydawać, że jeszcze nieznany mi Tom jest kobieciarzem, który udaje brak zainteresowania. Jakie było moje zdziwienie, gdy usłyszałem kilka pierwszych słów narratora. Na swoją obronę dodam, że co druga komedia romantyczna bazuje na tym samym. Tutaj powoli kształtuje nam się wyjątkowość. Po pierwsze wyłamuje się ze schematu miłosnego filmu, po drugie z kinematograficznych ram za pośrednictwem eksperymentalnych wstawek. Podobny zabieg można dostrzec w Kill Bill’u, który miał komiksowe podziały ekranu, a nawet urywki utrzymane w stylu japońskiej animacji. Czy konkretnie te elementy przysłużyły się sukcesowi obu produkcji? Możliwe, jednak wydaje mi się, że jest to bardziej zasługa nieoczywistości, na której bazuje 500 dni.

Cierpienia młodego Wertera
Przejdźmy do tego, jak było naprawdę, czyli do krótkiego omówienia. Na początku mówi do Nas narrator, który podkreśla, że film nie jest historią miłosną. Obecny mówca przypomina mi trochę tego z filmów Wesa Andersona. Jednak co najważniejsze to daje do zrozumienia, że relacja kończy się nieszczęśliwie, więc na pozór znamy zakończenie, stąd moje nawiązanie do badań o spoilerach. Może to był specjalny zabieg autora, żeby widz skupił swoją uwagę bardziej na poprowadzonej historii niżeli samej końcówce? Jak już wcześniej wspomniałem narrator burzy moje błędne szufladkowanie głównego bohatera i przedstawia Toma jako niepoprawnego romantyka, a Summer jako tę obojętną. Przez większość czasu sceny są utrzymane w brązowych ciepłych barwach dających poczucie nostalgii. Nie wiem, czy to dobry moment w tekście, żeby podjąć się zagadnienia utożsamiania się z bohaterami i jego zasadności, ale wydaje mi się, że to właśnie przez to książki czy filmy stają się tak magnetyczne. Wspominam o tym nie przez przypadek, bo w filmie mamy do czynienia ze swojego rodzaju biegunowością. Tom reprezentuje romantyczny biegun, a Summer jego opozycję, czyli bardziej pragmatyczny. Główny bohater deklaruje dziewczynie, że ta przekona się o istnieniu miłości w romantycznym tego słowa znaczeniu, jednak w odpowiedzi zostaje żartobliwie nazwany młodym Werterem. Poniekąd to też można traktować jak spoiler. Zderzenie się tych dwóch światów uświadomiło mi, że nie utożsamiam się jedynie z niezręcznym i nieśmiałym Tomem, ale również z lekkoduchem Summer. Za kulisami spotkań zakochanych gołąbków spotykamy bliskich bohatera. Ten wątek z kolei sprawia, że film staje się nieco realistyczny? Do dzisiaj pamiętam późne wieczory spędzone ze znajomymi i obgadywanie romantycznych życiowych momentów. W opozycji do tego dostajemy też te magiczne sceny, czyli oczywiste nieoczywistości i zręczne niezręczności. Wiecie, zerkanie i odwracanie wzroku, przypadkowe dotknięcia, ciche westchnienia albo bliskość bez powodu. Jednak żeby nie było tak kolorowo to trzeba również wspomnieć o tych mroczniejszych aspektach. Tom zostaje sprowadzony na ziemię przez swoją młodszą siostrę, która jest znudzona smutkiem głównego bohatera i mówi mu, żeby patrzył na wspomnienia nieco krytyczniej, co staje się punktem zwrotnym w życiu chłopaka. Wtedy Tom zdaje sobie sprawę, że miłość nie istnieje. Ścieżki byłej pary krzyżują się ponownie na weselu koleżanki z pracy. Lekko żarzące się uczucie rozpala się na nowo, żeby potem permanentnie zgasnąć. Okazuje się, że Summer jest zaręczona. Dochodzimy do momentu, gdzie bieguny się odwróciły. Ostatecznie młody dorosły spotyka (i tutaj uwaga, bo twórcy pokusili się na koniec na grę słów) kobietę o imieniu Autumn. W oryginale tytuł brzmi (500) Days of Summer, czyli lato, po którym jest Autumn, czyli jesień.

Podsumowanie
Chciałbym powiedzieć, że wiem, na czym polega fenomen 500 dni miłości, ale mam pewne wątpliwości. Mój pesymistyczny tyłek każe mi myśleć, że film jest o tym, że nie można mieć wszystkiego albo o tym, że proces poznawania jest dużo ciekawszy z tragicznym zakończeniem. Na szczęście pozostaje ta optymistyczna część, która szturcha mnie, żebym wspomniał też o tych magicznych drobnostkach. Jedno jest pewne, jest to film, który niejednokrotnie wywoła uśmiech na twarzy. Spodziewałem się, że dostanę mentalny dołek, a otrzymałem optymistyczne wzniesienie.