Pewnie nie mogliście się doczekać, ale kolejny wpis tak znowu recenzja, na szczęście w trochę innym wydaniu. Dzisiaj dokopałem się do recenzji, którą napisałem w szkole średniej. Pierwszy raz piszę recenzję recenzji – recenzjocepcja. Podmiotem dzisiejszych rozważań jest Frankenstein z 1994, a właściwie moje wypociny sprzed nie mniej niż ośmiu lat. Sam nie pamiętam, o czym był film, znaczy, pamiętam, bo jest to filmowa adaptacja książki, a motyw potwora Frankensteina jest jednym z najpopularniejszych na świecie, jednak nie pamiętam, co przykuło moją uwagę. To, co wam przedstawiam, nie jest pierwowzorem, bo pierwotny tekst przeszedł przez czujne oko mojej nauczycielki z języka polskiego z technikum, którą serdecznie pozdrawiam.
Filmy można podzielić na klasyczne i na innowacyjne. Osobiście wolę te wnoszące nowości. Stylowe efekty specjalne czy intrygująca fabuła zachęcają do oglądania kolejnych filmów nowej generacji. Jednak istnieją filmy klasyczne, które biją na głowę te przesiąknięte nowością. Jednym z takich dzieł jest film Frankenstein wyreżyserowany przez Kennetha Branagha na podstawie powieści gotyckiej Mary Shelley o tym samym tytule.
Trafne spostrzeżenie Sherlocku, do dzisiaj nie wiem jak, wpadłem na pomysł kategoryzacji pod względem klasyki i innowacyjności, a pisanie o preferencji nowoczesnego kina to dosyć odważne stwierdzenie jak na fana Tima Burtona. Co prawda ten lubi efekty specjalne, ale nie przez pomyłkę są pokraczne i drętwe. Z drugą częścią jestem w stanie zgodzić się nawet dzisiaj, Ameryki nie odkryłem, pisząc, że istnieją klasyki, które są lepsze od niektórych nowych gniotów.
Victor to szalony naukowiec chcący przełamać barierę nauki i barierę śmierci. W rolę ogromnego, przerażającego i wywołującego ciarki na plecach stwora wcielił się Robert De Niro, który młodemu widzowi może się kojarzyć z dobrymi rolami w filmach Jestem Bogiem, czy Poznaj moich rodziców. Ukochaną Victora, Elżbietę, zagrała moja ulubiona aktorka Helena Bonham Carter, która wystąpiła w innych znanych tytułach, m.in. Harrym Potterze, czy Fight Club.
To, że wspomniałem o Robercie De Niro to oczywista oczywistość, ale poważnie? Kto go kojarzy z Poznaj moich rodziców? Teraz kiedy słyszę Robert De Niro to przed oczami mam oczywiście nic innego jak Goodfellas. Kontynuując badassowy motyw, widzę, że musiałem wspomnieć o Fight Clubie. Nie oceniajcie mnie, fajny film i chyba nie muszę tłumaczyć, co się dzieje w głowie młodego chłopaka po obejrzeniu Fight Clubu. Natomiast co do Harrego Pottera, no co chyba każdy lubi, ale już samą Bellatriks Lestrange już niekoniecznie. Osobiście uważam, że fakt faktem Helena Bonham Carter dobrze uniosła rolę czarnego charakteru. A co do ulubionej aktorki to już nieaktualne.
Film jest pełen dynamiki. Dowodem na to jest scena z ożywieniem stwora. Victor płynnie, przeskakując z miejsca na miejsce, wprawia w ruch mechanizmy mające na celu przywrócenie do życia człowieka. Fabuła też jest elementem, który wywarł na mnie pozytywne wrażenie, jednak to zasługa przede wszystkim Mary Shelley.
Czy film jest dynamiczny? Teraz to musicie mi wybaczyć, bo nie kojarzę. Jedyne co pamiętam to podobny styl jak w Jeźdźcu bez głowy Tima Burtona. Sądząc po moim skąpym opisie, mogę wnioskować, że mogło tak być.
Nie byłbym sobą, gdybym nie opisał wątku miłosnego, który spodoba się niejednemu fanatykowi romansów. Na ekranie został przedstawiony związek prawie idealny, ale… romantyczny. Victor na początku zaniedbywał Elżbietę, jednak później nadrobił zaległości. Stwór Victora z kolei czuł się niekochany, dlatego zemścił się na naukowcu, co w rezultacie nadało miłości szwajcarskiego uczonego charakter romantyczny.
Rany Wojtek przestań, romantyzm już dawno nie jest w modzie. Na swoją obronę dodam, że film odgrywał rolę przykładu miłości faktycznie romantycznej do matury, ale w pierwotnym tego słowa znaczeniu. Nie wiem czemu, ale mój mózg każe mi powiązać ten film z Romeem i Julią Shakespeare’a.
A skoro mowa o romantyzmie, w filmie, zgodnie z ideą powieści, której pełny tytuł brzmi Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz, został przedstawiony motyw prometejski. Człowiek szukając miłości i pragnąć unicestwić śmierć zabawił się w Boga, podobnie jak Konrad, bohater dramatu Adama Mickiewicza Dziady cz. III. Konrad stawiał się na równi z Najwyższym, prowadził słowną walkę z Bogiem i pragnął stworzyć „pieśń szczęśliwą”. Victor pragnie stworzyć świat, w którym człowiek przezwycięży śmierć, co stawia go w rzędzie postaci prometejskich.
Musicie coś o mnie wiedzieć, uwielbiam motywy, nawiązania i inne takie. Właśnie z tego powodu po drodze mi z rapem. Kiedy mogę wyłapać jakieś powiązania mityczne albo historyczne dostaję gęsiej skórki. Tak wiem to nienormalne, ale niesamowicie satysfakcjonujące. Z tego samego powodu uwielbiałem język polski, bo właśnie o to chodziło w tych lekcjach, że w danej książce wyszukiwałeś patosu i odpowiedniego motywu. Z tego miejsca napiszę, że się cieszę i wiem, że nie mógłbym sobie wybaczyć, gdyby moich zasobach pojawił się brak wiedzy na temat takich kanonów jak Dziady. Może ten patos nie jest potrzebny, ale sprawia, że dyskurs staje się może czymś elitarnym? A no tak Prometeusz i tak dalej.
Moim zdaniem Frankenstein Kennetha Branagha jest to jedna z najlepszych interpretacji filmowych utworu Mary Shelley. Film nie tylko zaskoczył mnie doskonałą scenografią czy muzyką, ale również charakterystyką postaci. Kolejne sceny są tak prowadzone, żeby widz mógł zrozumieć, jaki bohater jest naprawdę.
Śmiało można stwierdzić, że film jest królem klasyki. Ale nie tylko ze względu na klasykę jest godny polecenia. Zawiera interesującą fabułę pełną dynamiki, zwrotów akcji, wspaniałą muzykę, najlepszych aktorów czy też pełną charakterystykę bohaterów.
Chyba nie muszę tego komentować. Najwyraźniej trochę mnie poniosło. Nie wiem, może poczucie wyższości wzięło górę, w końcu napisałeś recenzję dramatu, kiedy wśród rówieśników królował Mad Max albo Czas Ultrona. Wojtku z przeszłości nie gniewam się na Ciebie za taką postawę, w końcu dalej piszesz i lubisz to robić.
Przyszedł pan maruda niszczyciel dobrej zabawy.
Dużym rozczarowaniem dla mnie były zbyt łagodne charaktery stwora Frankensteina i Victora. Kiedy zobaczyłem na ekranie dzieło naukowca (genialna charakteryzacja De Niro) byłem zszokowany, nawet pomyślałem, że właśnie tak ma wyglądać potwór. Jednak zabrakło w jego charakterze dynamiczności, gwałtowności, bądź też wybuchowości. Podobnie z głównym bohaterem. Victor co prawda jest naukowcem, jednak dla mnie nie szalonym. Ktoś, kto chciał stworzyć człowieka z resztek ciał ludzkich, powinien popadać w obłęd, pokazywać swoje zdumienie, a zarazem przerażenie. Jednak Victor pozostaje łagodnym człowiekiem, który żałuje swojego prometejskiego czynu.
Genialna to może trochę na wyrost, ale jeśli chodzi o charakterystykę potwora, to była całkiem dobra. Kwadratowa głowa ze śrubami w środku jest najzwyczajniej nudna. Trochę mniej hiperboli, więcej epitetów i byłoby super.
Kolejną słabą stroną filmu jest brak obrazów przedstawiających wyalienowanie stwora. Co prawda pojawiły się sceny, które pokazywały nienawiść ludzi do potwora, ale myślę, że mogło być ich więcej. Podczas całego filmu można było poznać cechy czy zachowania bohaterów, ale mała ilość scen z brakiem akceptacji stwora mogła pozwolić na niekompletne zapoznanie się z bohaterem.
Całkiem trafny akapit, ale no właśnie „ale”… Jest sztywny jak strach na wróble. Sztywne wbijanie się w ramy się nie sprawdza. Nic dziwnego, chyba byłem za młody na Jamesa Joyca i jego Ulissesa.
Moim zdaniem, mimo kilku niedoskonałości, film ten można uznać za sukces światowego kina. Szczerze polecam go nie tylko fanatykom klasyki filmowej, ale również każdemu pasjonatowi X muzy. Frankenstein Branagha to interesujące dzieło filmowe, które warto dodać do swojej kolekcji obejrzanych filmów.
Otóż to! Podpisuję się pod tym imieniem i nazwiskiem, znaczy, już to zrobiłem, ale film jest jednym z lepszych, jakie oglądałem. Kiedyś dodałem go do swojej kolekcji obejrzanych filmów, ale w niedalekiej przyszłości na pewno szykuje się rewatch. Film serdecznie polecam. Dlaczego dokonałem recenzjocepcji? Chyba dlatego, że to jest jeden z pierwszych moich tekstów, na szczęście poprawiony przez kogoś z wiedzą i doświadczeniem. Na zakończenie pobawię się trochę w intertekstualność i napiszę, żebyście pielęgnowali swoje talenty, bo to jest zalążek mojego.
Link do oryginału macie tutaj:
http://www.ckziu1przemysl.pl/index.php/37-kinomatograficznie/140-klasyka-na-miare-wspolczesnosci