Jestem zobligowany, bo tu już nie ma mowy o czuciu. Jak może wiecie albo i nie, pierwszym zalążkiem mojego pisarskiego talentu była recenzja, dokładniej adaptacji filmowej powieści Mary Shelley noszącej tytuł Frankenstein. Jako że jest mi blisko do kiczowatych potworów i starych ziarnistych filmów, nie mogłem przejść obojętnie obok adaptacji w reżyserii del Toro. Wiem, wiem, nazwisko może nie mówi Wam dużo, jednak po niewielkim researchu zrozumiałem, że jest on mi bliższy, niż myślałem. Flagowy del Toro wyreżyserował uwielbianego przez wielu Hobbita, ale to z czego zapamiętałem go ja, to fenomenalny dramat dark fantasy – Labirynt Fauna. Nie sposób zapomnieć o hybrydowej baśni z brutalnym realizmem. To tam Toro stworzył świat, gdzie baśniowe elementy nie są eskapizmem, a komentarzem do rzeczywistości. Natomiast dualizm świata powoduje, że film można interpretować na wiele sposobów. Czy Faun był prawdziwy, czy był jedynie mechanizmem obronnym dziecka przed przemocą dorosłego świata? Jedno jest pewne, również i tym razem Guillermo łączy kino z artyzmem i ja bym powiedział, że nawet mocniej.

Podręcznikowy przykład prometeizmu w antropocentrycznej wizualizacji
Jeśli śledzicie moje wpisy, to doskonale wiecie, że w zwyczaju mam umieszczenie niewielkiego streszczenia omawianego podmiotu, jednak tym razem sobie podaruje, bo nie oszukujmy się, historia Frankensteina od dawien dawna jest powszechnie znana. Natomiast nie omieszkam dopowiedzieć, jak to się stało, że wziąłem się za obejrzenie tego filmu, bo tak, kolejny raz jest to wina algorytmu. Jakiś czas temu natrafiłem na krótki film od ashotmagazine, której dewizą jest „Świętujemy oniryczną stronę kina”. Film ten miał na celu ujawnienie artystycznych korelacji i fascynacji del Tora, które miały znaleźć się w reżyserowanym przez niego Frankensteinie. Jak widać, niewiele trzeba, żeby skraść moje serce, wystarczy film, który bawi się nawiązaniami do sztuki. No może jeszcze filozoficzna problematyka utworu, ale tym zajmę się nieco później. Wróćmy do artyzmu, bo w filmie znajdziemy między innymi analogie do Stworzenia Adama Michała Anioła, który tematycznie zgrywa się z wątkiem głównym, Niedowiarstwo św. Tomasza od Honthorsta, Hamleta i czaszki Yoricka – Wentworth, Panny dworskie od Velázqueza, Vanitas Sainta-Andre, czy w końcu Głowę Meduzy budzącego moją fascynację Caravaggia.

W rolę Victora wciela się Oscar Isaac, który nienagannie odegrał swoją rolę. Jacob Elordi także był niebanalny, jednak to, co mnie zaskoczyło to obecność Christopha Waltza w całym przedsięwzięciu. Na nieszczęście dla tego filmu, zagrał mało znaczącą postać, a szkoda, bo znając możliwości Wiedeńczyka, mogliśmy dostać jeszcze lepsze kino. Przejdę może do moich subiektywnych spostrzeżeń. Nowa kolejna odsłona Frankensteina sprawiła, że chcąc nie chcąc byłem ciekaw, jak tym razem potwór zostanie przedstawiony. Zatrzymajmy się sekundę, bo w przeciwieństwie do swojego poprzednika jest oczytany z dozą dżentelmeństwa, ale jak zawsze niezrozumiany przez resztę świata. Istota monstrum skupiła tak moją uwagę, że nie poświęciłem wystarczająco dużo uwagi pozostałym bohaterom. Francuskie wstawki słowne, które budowały zmysłowy, romantyczny i dostojny nastrój, pojawiły się niestety jedynie na początku. Jednak pierwsze skrzypce tego filmu to zdecydowanie barwne i przyjemne dla oka scenerie. Niekiedy można było zauważyć grę kolorami. Osobiście odniosłem wrażenie, jakby nie było znormalizowanych, a tylko takie, które mają się wyróżniać. Te z kolei bezbłędnie wykonały swoje zadanie, bo jako widz nie mogłem oderwać oczu. Może podbity kontrast a może nasycenie? Nie jestem w stanie do końca stwierdzić. Coś, co mi się nie podobało to trochę więcej akcji niż zazwyczaj w takich filmach. Niecodziennym zabiegiem, o którym również warto wspomnieć, to umieszczenie historii na trzech płaszczyznach. Mianowicie pierwsza część opowiadana jest przez Viktora, kolejna przez potwora. Następnie dochodzi do konfrontacji tej dwójki i tam historia rozgrywa się w teraźniejszości.

Mimo że film działa na wizualny sensor, to trzeba podkreślić serce, którym jest problematyka Frankensteina, to, jakie stawia przed nami pytania oraz odpowiedzi. Przede wszystkim jak w każdym Frankensteinie Dr Victor staje przed moralnymi wyborami, jednak w imię nauki sprzeciwia się Bogu oraz naturze ludzkiej. Niewątpliwie mamy tutaj do czynienia z podręcznikowym przykładem prometeizmu. Do tego dochodzi trochę więcej teologii, bo nie przypominam sobie, żeby aż tak często postać Boga, była przytaczana w starszych adaptacjach, plus świadczy o tym postać anioła, która nawiedza głównego bohatera w snach. Nutę greki podsyca postać grana przez Waltza słowami „Zapanujesz nad ogniem, Prometeuszu? Czy poparzysz sobie dłonie, zanim go przekażesz?”. Jak już poruszyliśmy temat prometeizmu, to pora teraz na antropocentryzm, bo jest to jedna z najważniejszych osi interpretacyjnych powieści. Dr Victor stawia się jako stwórcę, co jest przykładem skrajnego antropocentryzmu, dlatego że człowiek uznaje się za centrum i pana natury, który może nią dowolnie manipulować. Kolejnym zagadnieniem wpisującym się w ramy antropologii, jest pozbawienie stwora człowieczeństwa, a to decyduje o całym tragizmie zarówno filmu, jak i powieści. W tym wszystkim pozostaje pytanie, czy potworem jest, ten kto wygląda inaczej, czy, ten kto uważa się za centrum wszechświata i odmawia innym prawa do istnienia? Role się jednak nieco odwracają, bo początkowo potwór to delikatna nieświadoma istota, zakuta w łańcuchy, która nie zdaje sobie sprawy, że staje się zniewolona. Przełamaniem staje się śmierć Elizy, bo to właśnie po niej Victor zaczyna łowy na monstrum, Mniej więcej wtedy Jacob wypowiada „Możesz być stwórcą, ale to ja od dziś będę twoim panem”. Zamknięcie filmu dokonuje się przez scenę, która obrazuje relację, jednak już nie potwór – stwórca, a ojciec i syn.

Podsumowanie
Del Toro obiecywał, że jego Frankenstein będzie „głęboko humanistyczny”, jak dla mnie pieczołowicie wywiązał się z tego zadania i dotrzymał słowa. Guillermo kładzie nacisk bardziej na motywy intrygujące człowieka od wieków: granice nauki, odpowiedzialność za stworzenie, samotność i odrzucenie, a te są objęte nieśmiertelnym immunitetem ponadczasowości, co w rezultacie daje nie tylko horror, ale i gigantyczne pole do głębszej refleksji. Czy polecam film? Bez dwóch zdań, bo twórca Labiryntu Fauna udowodnił, że kino się nie tylko ogląda, ale i doświadcza.
Moją starą recenzję możecie przeczytać >tutaj<






