Jest wiele myśli o tej anglosaskiej wyspie, które chodzą po głowie tak głośno, jakby po korze mózgowej stepowała sama Audrey Hepburn. Jednak przewodnią jest to, jak ludzie ustosunkowują się do natury. Nie chcę rozpisywać się na temat fascynacji urbanizacją, bo to już ma swoje miejsce w epoce i wielu zrobiło to lepiej, niż ja. Jednak kiedy się zatrzymać? Ta myśl zrodziła się, kiedy przechadzałem się na plaży w Weston. To była moja pierwsza styczność z morzem, tak wiem trochę późno, jak na ten wiek, ale cóż, kiedy masz okazję zobaczyć coś więcej niż bloki i budki z kebabem, bądźmy szczerzy, nawet się nie zastanawiasz. Ogrom przestworza, chyba tak można określić to miejsce. Oprócz znajdującego się tam Grand Pier, usadzonego na kilkuset stalowych palach, znajdowała się betonowa droga prowadząca do morza. Wielka struktura przegrała na przykucie uwagi z zalanym betonem. Czemu? Nie wiem. Szedłem do końca betonowego molo, a na końcu widniał napis „No pedestrain acces”, co znaczy „Brak dostępu dla pieszych”. Zrozumiałe, nikt nie chce tragedii, jednak pozostawała wątpliwość „jak to było kiedyś?”. Mam na myśli konkretne kiedyś, a konkretyzując konkretne, chodzi mi o kiedyś z czasów Krzysztofa Kolumba. Nie wiem, jak wyglądała jego wyprawa, nie jestem historykiem, ale przed oczami mam mniej więcej taki obraz: ktoś wchodzi do łódki i płynie gdzie chce. Wraz z postępem ludzkości idzie postęp technologiczny, a ten wgniata jakikolwiek zalążek dzikości w glebę. Razem z podmuchem morskiej bryzy zniknęła myśl, żeby mogła wrócić za kilka dni.
Kolejnym fartem, który mi się przytrafił byłą możliwość zwiedzenia tego słynnego wielkiego Stonehenge razem z rodziną. Jesteśmy na miejscu i się zastanawiam, gdzie te wielkie kamyki? Nigdzie ich nie widać. Standard, parkujemy i dostajemy w twarz kasą z biletami. Przechodzimy, a tam wielkie chaty i przeszklone muzeum, a w nim opisy jak radzili sobie ludzie pierwotni w tamtych okolicach. Trochę paradoksalnie, ale za niewielkimi chatami kryła się wielka piaskowa ścieżka, a może bardziej droga, która prowadziła do właściwego elementu wycieczki. Zapomniałem dodać, że drogę można było uprościć sobie drogę autobusem. Droga nie była długa, może z kilkaset metrów? Poczułem się trochę jak na rajdzie w gimnazjum z Przemyśla do Ruszelczyc albo jak w technikum, kiedy chodziło się po Bieszczadach. Lekką ręką, a raczej nogą pokonaliśmy dystans. Zdziwiłem się tym, co zobaczyłem na miejscu. Masa ludzi z torbami z logo English Heritage, czyli organizacji pozarządowej opiekującej się zabytkami budownictwa w Anglii, które należą do zbioru dziedzictwa narodowego. Zysk tej firmy to 74,5 miliona funtów brytyjskich, co daje na nasze jakieś 410 milionów złotych, zakładając, że ten jest wart jakieś 5,50 zł. Powracając do tematu, zobaczyłem zabytek owinięty lekkim sznurem, a z każdej strony wystawała tabliczka „No entry”, co daje do zrozumienia, że nie wolno podchodzić do kamieni. Byłem zawiedziony nie wiedzieć czemu. Przecież chciałem zobaczyć Stonehenge i zobaczyłem. Nie chciałem go dotknąć, ale miałem wrażenie, że ten zakaz zabrania cieszenia się z pobytu. Mój tato, który mieszka w Anglii od czasów, kiedy byłem jeszcze w podstawówce, zdradził mi nie lada ciekawostkę. Ten sam, który jest profesjonalnym kierowcą i prawdopodobnie zwiedził całą Anglię, kiedy ja uczyłem się funkcji matematycznych. Kiedy tak wszyscy staliśmy przy Stonehenge, mój tato przychylił się i zauważyłem, że chciał mi coś powiedzieć. Czułem się co najmniej, jakbym miał zaraz dowiedzieć się, gdzie znaleźć szczątki Latającego Holendra, a wtedy usłyszałem „Wiesz, jak tędy jeździłem, to nie było tych ogrodzeń”. Mimo że dalej nie wiem, gdzie jest Latający Holender, zamurowało mnie. Zdałem sobie sprawę, że to jest ten moment, kiedy urbanizacja wygrała wojnę. Teraz wiem, że to będzie szło dalej i dalej, a tym którzy wygrali tę wojnę, mogę na odchodne jedynie dorzucić sentencję Quo vadis.